Święto nieznanego świętego Data dodania: 2013-10-31
Ich pełna lista znana jest tylko Bogu. W dzień Wszystkich Świętych układamy prywatne litanie. Świętych, którzy żyli wśród nas i zostawili w naszym życiu ślad. Mamy pewność, że to nie tyle oni potrzebują naszej modlitwy, ale odwrotnie, my możemy prosić ich o pomoc.
Czym jest świętość? A może lepiej
kim są święci?
Nie dowiemy się tego ze słodkich pobożnych opowieści albo
cukierkowatych portretów z obowiązkowo anielskim obliczem. Dowiadujemy
się, czym jest świętość, spotykając świętych. I chyba tylko tak.
Żyją wśród nas. Wbrew logice tego świata. Jest w nich wewnętrzna
jasność, prostota. Przezroczystość. Czasem są jak dzieci, jakby naiwni,
zawsze zdolni do zadziwienia i zachwytu. Podatni na ból, bezbronni.
Nieraz sami wystawiają się na zranienie. Nie wyciągają wniosków z
lekcji, które daje życie. Mają swoje wady, nałogi, słabości. Nie
ukrywają tego. Są grzesznikami - podkreślają to często.
W ich obecności czujemy, że coś jest nie tak z naszym życiem. A
przecież jednocześnie wprowadzają pokój. Jest w nich coś, co powoduje,
że chcemy być blisko nich.
Cztery lata temu dopisałem do mojej prywatnej litanii świętych kolejną osobę: Tomek Wuwer.
Miałem świętego przyjaciela
Umarł 31 października, w 32. roku życia, w 6. roku kapłaństwa. Patrzył na rzeczywistość oczami poety. Był obdarzony wrażliwością na piękno w każdej postaci - piękno ludzi, krajobrazu, sztuki, poezji. Tą wrażliwością promieniował na ludzi, wśród których żył i którym służył. Lubił podróże. Z ciekawością świata sąsiadowało pragnienie zatrzymania chwili, widoku, spotkania... na fotografii, w słowie. Był wrażliwy na upływ czasu, na przemijanie, odchodzenie ludzi. To wyczulenie miało chyba swoje źródło w jego chorobie. Nie lubił o tym mówić. Cierpiał bez robienia hałasu wokół tej sprawy. Czuł, że jego dni są policzone. Miał prawo domagać się taryfy ulgowej, zwolnienia tempa. Nie korzystał z tego. Była w nim pasja życia, potęgowana jeszcze osłabieniem ciała. Radowało go poznawanie ludzi. Miał dar wydobywania z ludzi tego, co w nich najlepsze. O swoich parafianach, przyjaciołach opowiadał zawsze z błyskiem w oku, cieszył się ich pięknem. Kochał ich. Dobro, które dawał, trwa w ludziach.
W mojej prywatnej litanii jest także mój dziadek Paweł. Tak,
miałem świętego dziadka.
Kiedy słucham opowieści babci o nim, nie mam co do tego wątpliwości.
Biorę ze wzruszeniem do ręki mały, zielony, podniszczony zeszyt. Czy
mogę nazwać go relikwią? A dlaczego nie. Dla mnie nawet bardziej wymowną
niż piszczele oprawione w złote relikwiarze. To modlitewnik sporządzony
własnoręcznie przez dziadka. Pisał go na wojnie, wcielony siłą na
Śląsku do niemieckiej armii. Mimo iż władał niemieckim, pisał po polsku,
narażając się na oskarżenie o szpiegostwo czy zdradę. Na pierwszej
stronie: ”Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa, tak mówili starzy.
Rozpoczynam z Bogiem, choć małą sprawę Panu Bogu na chwałę, mnie zaś na
pożytek, na wzór dla dziatek, by wszystko zaczynali z Bogiem. Fecamp,
dnia 28 sierpnia 1943 roku”. A potem: katechizm, pieśni, modlitwy
podczas Mszy św., rozważania Drogi Krzyżowej. Na stronie z pieśnią ”Nie
płacz już, dziecino” atrament jest rozmazany. To jego łza - mówi babcia -
on zawsze płakał, kiedy śpiewał tę pieśń.
Ks. Jerzy Szymik w swoim ”Dzienniku Pszowskim” wymienia świętych ze swojej rodzinnej miejscowości:
”Myślę o pani Annie Gojny, zakrystiance. Zmarła niedawno, jej pogrzeb
odbył się 10 lutego 1999 roku. Wszyscy, którzyśmy ją znali, wiemy: w
łupince szczupłego, schorowanego ciała, mieszkała wielka, pokorna i
życzliwa wszystkim dusza. Trzy lata przed śmiercią powiedziała mojej
mamie podczas sprzątania kościoła: - Pani Szymikowa,
jo się ciesza na śmierć jak na wilijo...
Myślę o pani Klarze Anderskiej, która pracowała przez kilkadziesiąt lat
w pszowskiej zakrystii. (...) Niskiego wzrostu, drobnej budowy ciała.
Była tytanem pracy i dobrą duszą całej parafii. Znali ją wszyscy. Ona
też znała Pszów na wylot. Kiedy w zakrystii pojawiał się ktoś
zamawiający Mszę św., pani Klara była w stanie napisać mu z pamięci
dwustronicowe zalecki, obejmujące detalicznie i dokładnie całe zmarłe
bliższe i dalsze pokrewieństwo, oraz - jakżeby inaczej - tzw. dusze
opuszczone, których tajemniczy status i los najbardziej mnie w
ministranckim dzieciństwie intrygował. Zresztą, właśnie nas,
rozwydrzonych małych ministrantów, trzymała nadzwyczaj krótko,
korzystając czasem z pomocy drewnianych (i, jak doskonale pamiętam,
bardzo twardych) wieszaków. Była panną, całym jej życiem był Kościół,
parafia i jej sprawy. Pamiętam, że dużo się modliła w samotności,
wertując w ciszy, w pustym kościele, gruby i mocno podniszczony
modlitewnik. Od tamtej pory, kiedy czytam o prorokini Annie, córce
Fanuela, która, jak pisze św. Łukasz, »nie rozstawała się ze świątynią,
służąc Bogu w postach i modlitwach dniem i nocą«, wtedy zawsze myślę o
pani Klarze. I wierzę, że ona też myśli, pamięta i pomaga. Communio
sanctorum. Świętych obcowanie”.
W uroczystość Wszystkich Świętych zatrzymujemy się nad grobami.
Zapalamy małe światełka. Kładziemy świeże kwiaty. Klecimy nieudolnie
modlitwę. Próbujemy
oswoić puste miejsca,
które zostały w nas po nich. Z perspektywy rozstania rozumiemy
wyraźniej, jak bardzo ich kochaliśmy, jak wiele im zawdzięczamy. Może
dopiero teraz rozumiemy, że byli święci.
W światełkach zniczy ożywają napisy wykute w kamieniu: imię i nazwisko,
które wywołuje obraz osoby. Z biegiem lat ten obraz zwolna się zaciera.
Zostają strzępy wspomnień, fragmenty opowieści, anegdoty, niszczejące
zdjęcia. Na nagrobkach dwie daty. Nie wybierali ani tej pierwszej, ani
drugiej. Żyli w zgodzie ze swoim czasem, świadomi, że Bóg nie myli się w
przydziale współrzędnych.
Anonimowi święci. Bohaterowie naszych prywatnych litanii. Oni wszyscy
pracowali w jakiejś mierze na naszą świętość. Nosimy w sobie ich wiarę,
ich świętość. Ich groby są dowodem przeciwko śmierci.